The truth is right here...

Będąc młodym nauczycielkiem, czyli pozdrowienia spod ściany.

Data publikacji: 2019-04-20

"Poniższy tekst jest wpisem gościnnym. Nie wiem, czy i na ile często takowe będą się tutaj pojawiały. "Nauczycielka" poznałem na instagramie jeszcze przed wybuchem protestów nauczycieli. Rozmawialiśmy o jego perspektywie patrzenia na szkołę, edukacje, dzieci i rodziców. Oraz siebie w tym wszystkim. Efekt tych rozmów widzicie przed sobą." Konrad, ZMI 

 

Obiecałem Konradowi, że napiszę ten artykuł już kilka tygodni temu. Zaczynałem pracę raz po raz i zarzucałem po stronie, dwóch, raz nawet pięciu. Przerywałem, ponieważ człowiekowi bardzo trudno spowiadać się ze wstydu, nawet jeśli wstydzi się tylko tego, że pozostaje biedny i bezradny mimo ciężkiej i uczciwej pracy. Widzimy w biedzie hańbę dla osoby, która się z nią zmaga, a bezradnego zawsze dręczy poczucie winy. Wina przeradza się we wstyd. Wstyd sprawia, że chowamy jego powód przed światem i staramy się zejść innym z oczu.

Tylko nie ma już gdzie się schować. Jarosław Gowin powiedział, że w kwestii wynagrodzenia nauczycieli rządzący „doszli do ściany”. Witamy. Stoimy tu od dawna. I tylko tynku brakuje, bo już cały zjedliśmy.

Skończyłem trzy kierunki studiów, zrobiłem licencjaty, magisteria, napisałem doktorat. Mówię biegle w czterech językach, uczę się trzech kolejnych. Przez krótki czas uważałem, że pieniądze podatników wydane na moje wykształcenie nie zostały zmarnowane. Prowadziłem badania, pisałem artykuły, redagowałem książki, uczyłem studentów, prowadziłem warsztaty, szkolenia, zasiadałem w radach i komisjach. Mam pół szuflady podziękowań za organizację konferencji, wygłoszenie wykładów, robienie pokazów dla szkół. Mam w pamięci twarze moich uczniów, które rozjaśniał błysk zrozumienia, kiedy tłumaczyłem im, jak funkcjonuje poznawana przez nich rzeczywistość.

Praca w nauce i oświacie wyhodowała we mnie przeświadczenie, że jestem śmieciem.

Nie chcę pisać, że pierwsze miejsce, jakie pamiętam, to szkoła. Opowiedzieć o nauczycielskiej rodzinie. O babci, która całe zawodowe życie była nauczycielką. O wuju i jego dzieciach, wykładowcach akademickich. O tym, że pierwsze lekcje prowadziłem dla własnych kolegów w liceum, kiedy nauczyciele musieli z kimś zostawić klasę i nie chcieli tracić materiału. Tylko po co? Dodatkowe karmienie resentymentu nie jest mi dziś potrzebne, a tradycja… Tradycja jest rzeczą piękną jak tęcza i tak samo praktyczną.

Mam niewiele ponad 30 lat, skończyłem 3 fakultety, znam 4 języki, mam prawo wykonywania zawodu i – pracując ponad 80 godzin w tygodniu – zarabiam o 150 zł więcej niż wynosi pensja minimalna w tym kraju.

Mój dowolny dzień w pracy zaczyna się kilka popołudni wcześniej. Ustalam kalendarz tematów, ćwiczeń, materiałów i prac domowych na cały nadchodzący tydzień. Przygotowuję kalendarz popraw ocen – ze sprawdzianów i prac domowych – dla każdego ucznia, który ma jakiekolwiek zaległości. Wysyłam to wszystko w mailu do rodziców, dzieląc informacje na ogólne, wysyłane zbiorczo do wszystkich i te dotyczące poszczególnych uczniów, które muszę wysłać w osobnych wiadomościach, bo tego wymaga ode mnie ochrona danych osobowych. Wyznaczam terminy tak, żeby zgrało się to z innymi przedmiotami. Jeżeli we wtorek jest sprawdzian z angielskiego, nie mogę zaplanować na ten dzień poprawy z mojego przedmiotu. To znaczy, teoretycznie mogę, ale mogę też być pewny, że kiedy tylko któryś rodzic zorientuje się, że w jednym dniu uczeń ma napisać dwie prace, zaprotestuje u dyrekcji, a dyrekcja każe mi znaleźć inną datę. Co więcej, dyrekcja każe mi też tak pracować, żeby rodzice w ogóle się nie skarżyli. A ja lubię moją dyrekcję, nie lubię za to, kiedy dla uspokojenia rodziców udziela mi nagany służbowej.

Następnych kilka wieczorów upływa mi na dostosowywaniu każdego aspektu lekcji do „indywidualnych potrzeb edukacyjnych i rozwojowych”. W klasie indywidualizacja kształcenia obejmuje prawie 80% uczniów. Obejmuje też wszystko. Sposób mówienia do dziecka. To, jakie zadania każę mu wykonać w czasie lekcji, jakie w domu, jak je sprawdzę, jak wystawię i umotywuję ocenę. Nawet to, w jakiej kolejności będę odzywać się do uczniów w trakcie pracy. Wiem z bolesnego doświadczenia, że rodzice zauważą każdą moją próbę przejścia nad obowiązkiem indywidualizacji do porządku dziennego. Uczniowie mają do niej prawo, ja mam przymus pracowania według orzeczeń i kierować się przede wszystkim dobrem dziecka. To dobro pozostaje obojętne wobec wszelkich zjawisk fizycznych, takich jak jedność czasu i miejsca lekcji. Jeżeli z dobrem ucznia koliduje to, że w tym samym czasie powinienem zapewnić ciszę, spokój i możliwość skupienia Marcinowi, żeby mógł skoncentrować się na pisemnym rozwiązywaniu zadań pobudzających myślenie wedle schematów przyczynowo- skutkowych, oraz aktywizować całą grupę bez wyjątku w burzy mózgów, która pozwoli Emilii właściwie ukierunkować swoje instynkty liderskie i błyszczeć na tle innych i syntezować ich pomysły, to mój problem i ja mam go rozwiązać. Rodzice zapytają, co zrobiłem, żeby zapewnić ich dzieciom korzystanie z prawa do właściwie dostosowanej edukacji. Moja bezradność ich nie obchodzi, bo to nie oni są od uczenia, tylko ja. Przecież dostaję za to pieniądze. Przygotowuję więc osiem lub dziewięć planów – scenariusze lekcji, zestawy ćwiczeń, warianty pracy domowej, wersje sprawdzianów. Krzyżuję je w plany awaryjne i modlę się, żeby to przeszło i nikt się nie doczepił.

Rodzice nie przychodzą do szkoły rozmawiać, radzić się lub konsultować. Przychodzą się czepiać. Żądanie protokołu z dobowej sterylizacji powietrza w szkole nie jest ani mitem, ani bardzo wymyślnym żądaniem. Przecież nie możemy dać gwarancji, że ktoś wchodzący do budynku po południu nie był chory, a szkoła ma obowiązek zapewnić dzieciom bezpieczeństwo. Także bezpieczeństwo przed zagrożeniem epidemiologicznym. Jednocześnie ci sami rodzice, którzy żądają od nas codziennego dezynfekowania ławek i krzeseł przysyłają swoje dzieci na lekcje z grypą, różyczką i wszawicą, bo sami idą do pracy. Przecież żadne z nas, nauczycieli, nie jest lekarzem, żeby móc jednoznacznie stwierdzić, że dziecko jest chore, a dopóki nie mamy orzeczenia lekarskiego o chorobie dziecka, to rodzic oświadcza, że ono jest zdrowe i nie będzie uchylać się od obowiązku szkolnego, a my od obowiązku świadczenia na jego rzecz usług edukacyjnych. Dzisiejsi rodzice, podobnie jak reszta społeczeństwa, doskonale przyswoili sobie wiedzę o swoich prawach. Tak doskonale, że swoje obowiązki sprawnie przekształcają w próby ograniczania tych praw przez innych. Przynajmniej w wykrzykiwanych oskarżeniach.

Powietrza nie sterylizujemy. Czekamy na wezwanie do sądu i to nie jest żart, bo pozew został złożony.

Moi uczniowie są różni. W pierwszej ławce siedzi Krystian, który jest najgrzeczniejszym dzieckiem, jakie kiedykolwiek spotkałem. Krystian ma 10 lat i ostatnio udało mi się nauczyć go, która ręka jest lewa, a która prawa. Pracujemy nad literami. Przyszedł do nas z innej szkoły, z promocją do IV klasy. Jest zatem w IV klasie i mam go do czerwca nauczyć, czym jest podmiot i orzeczenie. Krystian z dużym trudem czyta na poziomie „Ala ma kota”, ale jego rodzice bardzo w niego wierzą.

W drugiej ławce mam Wojtka. To dziecko moich byłych wykładowców z uniwersytetu. Rodzice rozmawiają z nim tylko po angielsku, więc opanował go na poziomie C1, a słownictwo w dziedzinie odpowiadającej specjalizacji rodziców na pewno na C2. Wojtek zmaga się z napadami agresji. Na swoim koncie ma rozwaloną szafę, dziurę w ścianie po rzuceniu w nią krzesłem i wyważone drzwi do klasy. Samookaleczanie, na przykład wbijanie sobie cyrkla w uda i próby odcięcia języka nożyczkami za każdym razem „od następnego razu” mamy załatwiać przez wzywanie pogotowia, ale doskonale wiemy, że nigdy do tego nie dojdzie. Napady szału powodują tak poważne tragedie, jak złamany ołówek albo rozsypane okruchy z kanapki. Wojtek bardzo żałuje tego, co zrobił, kiedy szał mija. Mi ból w kopniętej przez niego pachwinie minął dopiero po 3 dniach.

Antoni waży więcej ode mnie i fascynuje się chorobami wenerycznymi, ludobójstwami, zbrodniami wojennymi, nielegalnymi eksperymentami medycznymi, gwałtami zbiorowymi, BDSM-em i wojnami gangów narkotykowych w Ameryce Południowej. Rodzice pozwalają mu oglądać w Internecie wszystko, co chce, ponieważ wtedy nie jest wobec nich agresywny, więc chłopiec obejrzał już więcej bardzo brutalnego porno w deepnecie niż ja obejrzałem kreskówek przez całe dzieciństwo. Ochoczo i obficie dzieli się wrażeniami z samokształcenia z otoczeniem. Niezależnie od tego, czy otoczenie ma na to ochotę, czy nie.

Oskar jest dzieckiem etatowych rodziców chorego dziecka. Jego matka z dumą obnosi się ze swoim szczytowym życiowym osiągnięciem w walce o dobrą szkołę, czyli doprowadzeniem do dyscyplinarnego zwolnienia nauczycieli z poprzedniej placówki, do której uczęszczał jej syn. Nauczycielka wypuściła chłopca samego do toalety w trakcie lekcji, bo powiedział, że na pewno nie wytrzyma do przerwy. Cóż, nie powinna była, bo nauczycielom nie wolno wypuszczać dziecka spod swojej opieki nawet na chwilę. Jednocześnie wiemy – z pierwszej ręki, a jak – że gdyby Oskar zsikał się w spodnie na lekcji, to za dopuszczenie do upokorzenia dziecka nauczycielkę spotkałby taki sam los. Ba… gdyby poszła z Oskarem do łazienki, to przecież pozostawiłaby resztę klasy bez opieki i tego również nie można by pozostawić bez konsekwencji. To właśnie mama Oskara nauczyła mnie, że w mojej pracy najważniejsze powinny być dupochrony. Wystarczyło, że dyrekcja pokazała mi pismo, w którym mama żądała od szkoły (czyli, w praktyce, ode mnie) udowodnienia, że każde zadanie w sprawdzianie przygotowałem z uwzględnieniem wszystkich informacji, które są zapisane w planie edukacyjno-terapeutycznym ucznia i wskazania, do których konkretnie koncepcji autorytetów metodycznych i dydaktycznych odwołuję się w swojej pracy nauczycielskiej. Jeżeli komuś przypomniał się moment z „Alternatyw 4”, w którym pojawia się rada o przyniesieniu zaświadczenia, że mieszkanie jest człowiekowi naprawdę potrzebne – skojarzenie jak najbardziej słuszne. Dowód na to, że nie jestem słoniem pisałem przez 4 noce. Od mamy Oskara usłyszałem, że zasady i standardy są po to, żeby je respektować, a to, jak to ma wyglądać w praktyce, to już nie jej problem.

Dorota uważa, że żyjemy w czasach apokalipsy, a ona sama jest reinkarnacją swojego konia. Za powiedzenie o niej „człowiek” próbowała pobić kolegę z klasy krzesłem. Potrafi zniszczyć rzeczy swoje i innych, kiedy chce zwrócić na siebie uwagę. Zadawanie innym bólu emocjonalnego sprawia jej radość – i to jej główne źródło przyjemności w życiu. Cierpi na niedostosowanie społeczne. Obniżenie oceny ze sprawowania? Nie wpływa na promocję do następnej klasy, więc się tym nie przejmuje. A ponieważ jej rodzina już jest objęta nadzorem kuratora, to ścieżka dyscyplinarna została wyczerpana. Świadomość swojej bezkarności bardzo pobudza ją do działania. Tak bardzo, że pozostali uczniowie płaczą przez nią, bo nie wytrzymują nerwowo. Mama Doroty też płacze. Ja nie mogę płakać, bo jestem w pracy i muszę udawać, że panuję nad sytuacją, bo jeżeli nie panuję, to znaczy, że szkoła nie działa prawidłowo.

Rodzice Sebastiana oskarżyli moją koleżankę o indoktrynowanie religijne jej syna, bo opowiadała klasie historie biblijne, które zapisały się w języku w postaci frazeologizmów, a oni wychowują swoje dziecko w duchu racjonalistycznym, świeckim, ateistycznym i stanowczo sprzeciwiają się jakiejkolwiek propagandzie religijnej w czasie lekcji. Mnie czeka powtórka z rozrywki, po wakacjach Sebastian przerabia ze mną Biblię i miologię grecką. Czekam z niecierpliwością.

Wszystkie opisane wyżej przypadki są, oczywiście, objęte pomocą psychologa, pedagoga i innych specjalistów. Ale prostowanie ich umysłów to, sięgając po jedno z najczęstszych w branży terapeutycznej sformułowań, „długi i skomplikowany proces, na którego rezultaty trzeba czekać latami”. W tak zwanym międzyczasie musimy sobie „jakoś poradzić”, ale przecież „za to nam płacą”. Jako nauczyciele nie mamy prawa do żadnej dodatkowej pomocy psychologicznej poza tą oferowaną przez placówki świadczące usługi w ramach kontraktu z NFZ-em. Moja pierwsza wizyta już za 20 miesięcy, a to i tak krótka kolejka.

Każdy z rodziców ma święte prawo żądać ode mnie wyjaśnień, co konkretnie robię, żeby ich dzieciom zapewnić ochronę przed pozostałymi uczniami i destrukcyjnym wymiarem ich obecności w klasie, a także – w jaki sposób zapewniam brak uchybień w realizacji ich prawa do bezpiecznej, spokojnej, harmonijnej edukacji, bo to zapewnić bezwzględnie i absolutnie muszę. Nie czekam na to żądanie, bo nie robię nic. Ale – wedle wszelkich przepisów, procedur, standardów i dobrych praktyk – powinienem robić wszystko, co w mojej i niemojej mocy. Nie mam najmniejszych złudzeń, że wkrótce będę musiał zdać z tego nierobienia sprawę, a wtedy stracę pracę i będę mógł mówić o wielkim szczęściu, jeżeli nie dostanę zakazu wykonywania zawodu.

I to wszystko za niecałe 1800 zł miesięcznie.

Mieszkam i pracuję w mieście wojewódzkim. Wynajmuję pokój w mieszkaniu studenckim, za który płacę ponad połowę mojego wynagrodzenia. To jedna z niższych cen najmu pokoju w tym mieście. Po doliczeniu opłaty za Internet, leków, które muszę przyjmować i rachunku telefonicznego zostaje mi niewiele ponad 200 zł na utrzymanie się przez cały miesiąc. Mój budżet jest stały i przewidywalny. Moje wolne środki od początku pracy nie przekroczyły 20 złotych w miesiącu.

Stać mnie na dwa piwa lub jedną kawę na mieście raz na 3 tygodnie. Nie jestem alkoholikiem tylko dlatego, że nie miałbym za co pić. Gdyby nie to, że krwiodawcy dostają czekoladę, zapomniałbym, jak ona smakuje. Zresztą, ta czekolada to moje główne źródło energii odżywczej.

Najbardziej boję się, że coś u mnie się zepsuje i nie będę umiał tego naprawić sam i za darmo. Wizyta u dentysty oznacza, że będę jeść przez miesiąc co drugi dzień. Awaria komputera lub telefonu – co trzeci. Nie założę rodziny choćby z tego prostego powodu, że nie stać mnie na życie z kimś innym. Żeby było śmieszniej, w świetle przepisów o pomocy społecznej jestem krezusem, bo mam prawie 1800 zł miesięcznego dochodu na osobę i takich jak ja wypadałoby objąć podatkiem bykowym.

Mam niewiele ponad 30 lat, zdiagnozowaną depresję, nerwicę, wypalenie zawodowe i poważnie zastanawiam się nad tym, czy kariera pasożyta społecznego na bezrobociu na pewno nie da się pogodzić z moim etosem pracy, moralnością, standardami światopoglądowymi i kodeksem honorowym. A czasami, kiedy dzień był wyjątkowo ciężki i ślady na rękach po ugryzieniach Wojtusia, bo próbowałem powstrzymać go przed wydłubaniem sobie oka ołówkiem są jeszcze bardzo bolesne, muszę przypominać sobie, że więzienie, które czeka mnie za sprzedanie dziecka na rynku organów do transplantacji może mnie jednak rozczarować.

Panie Gowin, witamy pod ścianą. Ogryzioną z tynku do gołej cegły.

Nauczycielek

Facebook

Instagram